W San Juan Chamula w stanie Chiapas
Próbujemy znaleźć jakieś miejsce do zaparkowania. Wszędzie jest jednak zbyt tłoczno, nazbyt niezręcznie, jakoś tak niechcianie. Wokół rozedrgany tłum. To ludzie w niewielkich rozmiarach. Można rzec, że miniaturowi. Niewielkie kobiety w krótkich baranich kożuchach spódnic i całkiem niewielcy mężczyźni w futrzanych narzutkach na wątłych ramionach. W dwóch kolorach – białym i czarnym. Biały kolor – to oznaka zamożności i wysokiego statusu. Z oddali tętni muzyka. Ogólny nieład, wszechogarniający rozgardiasz i niepoukładany nieporządek. Na ziemi wzdłuż drogi rozłożono płachty z różnymi rzeczami przeznaczonymi na sprzedaż. Ustawiono też przenośne stoiska z towarami niedbale poukładanymi na stołach i z drobiazgami rozwieszonymi na hakach przy zadaszeniach. Domy o pootwieranych w parterze pomieszczeniach sprawiają wrażenie sklepów. Prowadzi się tam sprzedaż grillowanego mięsa w drobnych porcjach. Wszędzie słychać krzyki i chrapliwe rozmowy. Przemykające postaci są zajęte, zafrasowane, zanurzone we własnym, rozedrganym świecie. Mijają nas kobiety z uśpionymi dziećmi w kolorowych tobołkach zawiązanych na plecach. Część zaś nieco starszej, umorusanej dzieciarni bawi się kamykami na poplamionych plandekach zapełnionymi glinianymi i etalowymi garnkami, jakimiś dziwnymi przedmiotami przeznaczonymi na handel, górami warzyw i owoców, których nazw i przeznaczenia nie znamy. Domy na ogół są z płaskimi dachami, bez żadnych ozdób, trochę bez wyrazu, prawie bezduszne. Niektóre są w trakcie budowy. Na rusztowaniach sterczą spoceni robotnicy i w zbite z byle czego szalunki wlewają świeży beton. Ażurowe pręty zbrojenia tworzą przed nimi ulotny fryz.
Idziemy wolno przez to niezwykłe panoptikum. Nikt nie zwraca na nas uwagi. Czasem jakiś natrętny malec próbuje sprzedać nam szmacianą lalkę za 10 pesos, czasem taką samą lalkę usiłuje wcisnąć nam zmęczona kobieta z niemowlakiem uwieszonym na plecach. Brzmi muzyka mariachi. Natrętnie i mocno. Przenika przestrzeń wokół, drży w uszach i zdaje się opanowywać wszystko – nasz czas, nasze myśli, całość tego niesamowitego obrazu. Słychać uderzenia bębna nadające rytm wszystkiemu wokół, drżą struny gitar, dobiega dramatyczny głos śpiewaka. Idziemy. Na końcu drogi ukazuje się wielka połać kamiennego placu przed kościołem. I oto widzimy inny świat w innej perspektywie. Możemy szukać tu sensu pomieszania znaczeń, zmiksowania kultur i poplątanej tożsamości i możemy znaleźć tu odpowiedź na pytanie, na które dotąd nie znaleźliśmy odpowiedzi.
Jesteśmy w San Juan Chamula w stanie Chiapas, 10 km od San Christobal de las Casas. Jest ono zamieszkałe przez Indian z plemienia Tzotzil. W czasach podboju Meksyku stanowiło własność niejakiego Bernala Diaza del Castillo – autora opisu historii tego podboju. Stan Chiapas to stan biedy, zaś San Juan Chamula to kwintesencja tej biedy. Mieszkańcy są biedni ale też niesamowici. Wyznają religię będącą mieszaniną wszystkiego po trochu. Katolicyzmu i zmiksowanych z nim
prekolumbijskich wierzeń. Na potrzeby swej wiary zajęli katolicki kościół. Można tam wejść, można nawet uczestniczyć w sprawowanych obrzędach, lecz zakazane jest robienie zdjęć i nagrywanie filmów.
Idziemy środkiem placu. Kamienie lśnią bielą milczenia pomimo intensywności dźwięków wciąż natarczywie atakujących nasze uszy. Idziemy środkiem placu, a przed nami umyka cień kościoła. Milczenie mijających nas ludzi przerywane jest głupawym pląsaniem naszych dziewczyn. Wygląda to idiotycznie. Lecz może właśnie owo bezsensowne pląsanie w takt muzyki będącej elementem jakiegoś nieznanego obrzędu najlepiej oddaje nasze niezrozumienie tego co się dzieje.
Idziemy przez plac. Na środku stoi kamienny zielony aztecki krzyż. Łączy on w jedno to co przynieśli Hiszpanie z tym czego nie zdołali pokonać. Idziemy przez plac. Kręcę film. Widzę to co się dzieje na małym ekranie smartfona. Co to oznacza? Nie wiem. Wchodzę do kościoła. Półmrok. Cała przestrzeń ciasno wypełniona ludźmi. Na posadzce rozścielono wysuszoną trawę i jakieś zioła. W powietrzu unosi się też intensywny zapach ziół. Wszędzie płoną świece. Tysiące świec.
Rozgrzane powietrze powoduje, że wszystko zamazuje się i delikatnie drży. Portrety świętych w złotych ramach wyglądają jak impresjonistyczne obrazy. Zostały zdjęte ze ścian i poustawiane na stołach. Są w oryginalnych ramach, lecz odnoszę wrażenie, że do oryginałów coś dorysowano. Na posadzce zalegają umęczone kobiety z dziećmi owiniętymi w kolorowe szmaty. Obecni sprawiają wrażenie pozostawania w transie. Przejmujący śpiew i odgłosy muzyki ogarniają wszystko. Ludzie
przechodzą obok, mijają się lecz wcale nie patrzą na siebie. Nie patrzą w oczy ani sobie, ani nam. Mają nieprzytomny wyraz twarzy. Są wpatrzeni w niedostrzegalne punkty w dusznej przestrzeni kościoła ciasno wypełnionego ludzką ciżbą. Jesteśmy tutaj obcymi i nikt nie zwraca na nas uwagi. Na ścianie napisy w języku angielskim, że filmowanie i robienie fotek jest zakazane pod rygorem kary tysięcy pesos. Czuję się jakoś dziwnie. Odnoszę wrażenie uczestniczenia w niezrozumiałym rytuale, w jakimś obrzędzie, który mimo, że obejmuje mnie ze wszystkich stron, to jednak w nim nie jestem. Jestem tylko obserwatorem. Nie wiem o co w tym wszystkim chodzi.
Muzyka drażniącym rytmem i drżeniem strun gitary wbija się denerwująco w uszy. Lśnienie tysięcy świec i zapach ziół onieśmiela, ubezwłasnowolnia, zniewala. Chcę stąd wyjść lecz coś mnie trzyma. Coś zmusza mnie do myślenia o tym co widzę, lecz jednocześnie wiem, że to nie jest pora na myślenie o tym.