Cud mniemany w Krasnymbrodzie

Cud mniemany w Krasnymbrodzie

W Krasnymbrodzie znaleźliśmy się przypadkowo. Ot, po prostu, szliśmy sobie niezbyt śpiesznie wiejską drogą, aż tu nagle świat zatrzymał się w jednym miejscu. Słońce świeciło zgrabnie, a w sytych ogrodach dojrzewały owoce. Na rozgrzanych polach chłopi kończyli właśnie spóźnione żniwa, a my z niemal pustymi plecakami mijaliśmy ich obojętnie.

Był koniec sierpnia. Do Zamościa mieliśmy stąd może ze czterdzieści kilometrów, a może i nie, a do maleńkiego Zwierzyńca, nie więcej jak dziesięć. Właśnie kupiliśmy dwie dorodne gruszki. Słodki sok ściekał po mej siwiejącej brodzie, a każda spadająca kropla opadała na mą zakurzoną stopę. Przed starym krasnobrodzkim kościołem zastaliśmy grupę stłoczonych mrocznych dziadów i osieroconych bab. Wolno wydostawali się z ciemnej czeluści. Ostrożnie stawiali niepewne kroki na kamiennych nierównościach. Pomimo ostrożności podstępne kamienie wciąż wikłały ich zniedołężniałe nogi.

Właśnie odeszła nasza siostra Bronisława. Nie odeszła nagle. Żyła 87 lat. To bardzo długo. Siostra Bronisława nie stawia już obolałych stóp na wyślizganych kamieniach. Złożona na silnych ramionach wnuków wyłania się teraz z chłodnych głębin kościoła obsypana wonnymi kwiatami. Młodzi niosą ją z uszanowaniem. Dla jej godnego wieku, dla cnotliwego życia i dla jasnej śmierci w odpowiednim czasie.

Niosą aleją lipową młodzi krasnobrodzianie siostrę Bronisławę szurając nogami, niosą ją wprost do cudownego źródełka. A my, no cóż – przypadkowi przechodnie. Nieśmiało przycupnęliśmy na kościelnym placyku, tuż obok kamiennego obelisku i pochyliliśmy głowy. Nie znaliśmy naszej siostry Bronisławy. Nic o niej nie wiemy i pewnie niczego się o niej nie dowiemy. Czekamy tylko aż smutny kondukt zniknie w kurzu drogi i rozpłynie się w spiekocie sierpniowego słońca. Kiedy pełni szacunku dla uzasadnionej śmierci staliśmy w cieniu starych kościelnych wież, nagle dostrzegłem wyryty w kamieniu taki oto napis :

D.O.M. TV IAKVB RVSCZIK OPETANI LAT 24 VSZŁISZAŁ GŁOS PANIESKI POSTAW TV FIGVRE DLA CHWAŁI SINA MEGO A NA ZNAK TEGO IESTEŚ VZDROWIONI. TEN CVD STAŁ SIE OKOŁO ROKV 1646 TV IASNOŚCI NIEBIESKIE TV PROCESIE ANGIELSKIE WIDZIANE TV SPIEWANIA O NICH ŻE SŁISZANE BILI. WIEC NA PAMIĄTKE TEGO Y.W.Y. PANI ROZALIA ZDZIEDVSZICGA ŁĘCKA WK TE WISTAWIŁA KOLVMNE ZA KTÓRĄ KTO CZITASZ ZMÓW ZDROWAŚ MARIA

A to ci dopiero?! Stoimy sobie tak, jak gdyby nigdy nic, dokładnie w miejscu gdzie w Roku Pańskim 1646, pośród niebieskich jasności i angielskich procesji, ukazała się niejakiemu opętanemu Jakubowi Ruszczykowi – lat 24 Najsłodsza Panienka?

No, niech mnie licho! Ale miałeś Ruszczyk szczęście, że akurat tobie ukazała się Słodka Panienka? Dlaczego tutaj i dlaczego wtedy? Dlaczego akurat w Roku Pańskim 1646. A w ogóle, to dokładnie kiedy się to wydarzyło? Zimą czy latem? A może wiosną? Albo jesienią?

Tak, jesienią, na pewno jesienią – wczesną jesienią, taką jak ta. 

Pamiętasz zatem Jakubie Ruszczyku wczesną jesień Roku Pańskiego 1646 ? Jeszcze nie jesień, ale już przecież nie lato. Chłopi śpiesznie zwozili wtedy zboże, pot jak dziś, zalewał im oczy, konie rżały, deszcz wisiał w powietrzu, a drzewa w sadach uginały się pod ciężarem owoców.

Czy pamiętasz to? Jasne, że pamiętasz! Kto jak kto, ale ty Jakubie zapamiętałeś to dobrze. 

Stoisz na tej zalanej słońcem polanie, może nawet stoisz dokładnie w tym samym miejscu, gdzie później po owym cudzie mniemanym, wyrósł kościół, stoisz oparty o pień sosny i pustym wzrokiem wypatrujesz czegoś w polach. Chłopi koszą lśniące zboże, a za nimi podążają w podkasanych spódnicach baby, zbierając naręcza świeżo ściętych kłosów, aby potem ułożyć je w snopki. Lecz ciebie Jakubie, nic to nie obchodzi. W ogóle cię to nie obchodzi.

Nie obchodzą cię ani żniwa, ani cały ten pośpiech. Nie dostrzegasz w dorodnych babach, choćby nawet najbardziej urodziwych, niczego pociągającego. Pomimo swoich 24 lat nie przyciągają twego wzroku ani kolorowe spódnice, co łaskoczą każde przecież oczy, ani ich opalone uda błyskające z nad ścierniska. Ani nawet wesołe pokrzykiwania. Dla ciebie nie ma to znaczenia, bo ty jesteś opętany! 

Lecz i ty Jakubie, nikogo nie obchodzisz. Mimo, żeś dobrze tu widoczny, nikt nie rzuci w twoją stronę nawet marnego słowa. Nikt nie spojrzy na ciebie, choćby i z wyrzutem. Nikogo nie obchodzisz, bo oni wiedzą co ci jest – wiedzą, żeś opętany! 

Czymże mógł być Jakub Ruszczyk z Krasnobrodu opętany w Roku Pańskim 1646?

Kraj był, co prawda, pustoszony nieustannymi pożarami kresów, a dobry król Władysław planował jakieś wyprawy na Turków, lecz działo się to bardzo daleko stąd. Tu był święty spokój. Tutaj pod opieką zacnych Zamoyskich nikomu nic nie groziło. Echa odległych wydarzeń docierały na Podlasie z rzadka. To nie ponurość przyszłych losów Rzeczypospolitej prowadziła Jakuba ku szaleństwu! A więc co?

Może coś bardziej przyziemnego? Może coś swojskiego stało się przyczyną utraty psychicznej jego równowagi? Jakiś żal w nim się może zrodził, żal zupełnie doczesny i egzystencjalny? Bunt jakiś nieuzasadniony? Dostrzegł on może bezsens swego nudnego życia, wyznaczanego rytmem przyrody. Porami roku, urodzajami i nieurodzajami – tymi wszystkimi, jakże pospolitymi rzeczami. Drobnymi radościami i niepokojami, przaśnymi zabawami w krasnobrodzkiej karczmie i codziennym choćby porannym wstawaniem. Dojeniem krów i, czy ja wiem, jakimś karmieniem bydła, świń, kur i tego wszystkiego, co tam jeszcze żyje w obejściu. I czymś jeszcze, i czymś jeszcze. Zasypianiem o zmierzchu i budzeniem się o świcie. I modleniem się. Ciągłym zawracaniem Panu Bogu głowy małymi krasnobrodzkimi sprawami. Modleniem się o to, co zdarzyć się nie miało, bo zdarzyć się nie mogło.

Może więc miałeś w głowie dość rozumu Jakubie, aby to dostrzec, ale nie starczyło ci sił i odwagi, aby temu się przeciwstawić? Cóż miałeś począć? Zacząłeś kontestować i tyle, a z czasem zupełnie oszalałeś! 

Przyznaj się Jakubie, przyznaj się!

Przyznaj się, że któregoś dnia nie wydoiłeś krowy, nie oporządziłeś konia i że z całej siły walnąłeś widłami w niedomknięte drzwi obory. Krzyknąłeś przy tym coś boleśnie i bez sensu. Reszta dokonała się sama. Gdy krzyknąłeś po raz drugi, już nieco głośniej, to potem krzyczałeś tylko i krzyczałeś. Głośniej i głośniej, aż w końcu wyłeś jak zarzynane zwierzę. Jak opętany właśnie!

A mogło się to zdarzyć, na ten przykład w niedzielę, może nawet w jakąś niedzielę gdzieś około południa. Nikt zupełnie zdrowy na umyśle nie zachowuje się tak w niedzielę około południa. Zwierzaki powinny być już nakarmione, gnój wszystek wyrzucony, krowy wydojone, a drzwi do obory nie powinny być przebite widłami na wskroś. I nie możesz bezkarnie Jakubie, bluźnić i wygrażać niebu, kiedy tylko masz na to ochotę. Ani w niedzielę, ani w żaden inny dzień tygodnia. Opętało cię coś zatem, drogi Jakubie i tyle. Musiało cię coś opętać! 

Podejmowano nawet pewne próby przywrócenia Jakuba na łono rozsądnej społeczności Krasnobrodu, lecz nie przyniosło to pożądanego rezultatu. W końcu dano mu spokój. 

Pięknie! Lecz nie sądzę, aby to była prawda.

Nie sądzę tak, za sprawą młodziutkiej Rozalii Zdzieduszyckiej, z domu Łęckiej.

Bo niby dlaczego rzeczona Rozalia, za mężem Zdzieduszycka po wielu przecież latach od tamtego wydarzenia wystawiła Jakubowi kolumnę kamienną z wyrytym nań dokładnym opisem jakubowego opętania? No, właśnie – dlaczego? I jeszcze prosi o Zdrowaś Maria za swą grzeszną duszę!

Głowę dam, że to nie co innego, lecz piękna Rozalia do cna cię Jakubie, opętała! 

To nie los balansującej nad przepaścią Ojczyzny, ani tym bardziej twe egzystencjalne rozterki, lecz gorące ciało młodej Łęckiej, za mężem Zdzieduszyckiej – pozbawiło cię Jakubie, zdrowego rozsądku. Pewien jestem, że to do jej łoża wślizgiwałeś się nocą jak wąż i jak wąż szukałeś jej grzesznego ciepła. Że lśniące pożądaniem oczy, jej szybki oddech, zdrożny zapach jej gorącego ciała, że wszystko razem wzięte i każde wzięte z osobna, poprowadziło cię Jakubie, prostą drogą ku szaleństwu.

Pamiętasz, dobrze pamiętasz, jak to we dworskiej alkowie na piętrze, po lewej stronie korytarza, tuż przy schodach, zatracaliście się oboje z przepiękną Rozalią w rozpuście. Aż dwór trząsł się cały w posadach i nikt ze sług oka zmrużyć nie mógł. A uśpiony, co chwila budził się po środku nocy, całkiem przerażony.

Łoże Zdzieduszyckich skrzypiało tak okropnie, jak jakaś wojenna machina przystawiana przez wroga do samiutkich dworskich murów. Służba trwożnie żegnała się i samego Pana Boga przywoływała do pomocy.

Tak, tak Jakubie, to rozpustna Rozalia przywiodła cię tutaj, na tę jasną polanę, bo to ona szaleństwo wprost na ciebie sprowadziła. 

Choć Zdzieduszyckich dwór stał samotnie pod sosnowym lasem, to wcale nie było łatwo dojść doń niezauważonym. Wokół rów był do przeskoczenia trudny, przepełniony wodą, jako pozostałość po czasach nie tak jeszcze dawnych, kiedy to mieszkańcy sami zbrojnie nieprzyjaciół odpierali. Dwór był bielony, murowany z cegły cały, a gdzieniegdzie z obciosanego kamienia, na starożytnej jeszcze usadowiony podmurówce. W narożach obronny, lecz od frontu już modnie paradny. Podjazd skromny, lecz gustowny nader. I dwie strzeliste jodły strzegły ganku. Lecz ty Jakubie nigdy nie przeszedłeś pomiędzy tymi jodłami. Nie wspiąłeś się po zdobnych schodach, nie nacisnąłeś mosiężnej klamki dębowych wrót. Nie stanąłeś w mrocznej dworskiej sieni. Ty wślizgiwałeś się tu nocą, jak zbój czy złodziej jaki! Przez niedomknięte okno, co to otwarte zostawiła pokojowa, a może miałeś kluczyk jakiś mały, znałeś skryte przejście, jakąś furtę gdzie wystarczyło podważyć haczyk, odsunąć zasuwkę, wygiąć kruchy zawias. Nie jest ważne, jak tu wchodziłeś Jakubie, lecz po co?

A zakradałeś się tu tylko po to aby posiąść dziką Zdzieduszycką w jej opustoszałym łożu na piętrze, po lewej stronie korytarza, patrząc od strony schodów. Aby posiąść ją gorącą, w zimnej i nakrochmalonej pościeli pańskiej. Nie żeby co ukraść, kogo zabić, czy nawet dwór podpalić. Nie! Ty zakradałeś się tu dla przyczyny do cna błahej – aby przez krótką chwilę mieć tylko dla siebie rozpustną Zdzieduszycką ! Tak, miły Jakubie – to po to przychodziłeś tutaj ciemną nocą! Stary Nepomucen Zdzieduszycki nie bywał w domu przecie miesiącami. Znosił się gdzieś z Kozakami w ukraińskich stepach, a może w mieście Zamościu procesował się z sąsiadem o jakiś las i morgi za tym lasem. Może sprawował ważny urząd ziemski, a może pilnował tylko interesów, spławiając, na ten przykład, drewno Wieprzem. Co tam by stary Nepomucen nie porabiał, we dworze bywał rzadko. Za rzadko! I można by tę opowieść snuć i rozwijać, wątki plątać i wikłać intrygi. Można by opisać moment kiedy Rozalia przesunęła delikatną dłonią po jakubowym udzie, gdy siodłał dla niej konia. Albo opisać jak czule przytuliła twarz, kiedy zemdloną – lecz nie do końca przecież nieprzytomną – niósł ją do dworu, po upadku z tego konia, właśnie. Można by więc romantycznie, można by nawet i religijnie to wszystko opisać jakoś. Albo, tak dla przykładu, jedno i drugie w tym samym jednym, zarazem: Oto zaśnieżoną nocą czterokonne sanie przywiozły młodą dziedziczkę na mszę do starego kościoła w Krasnymbrodzie. Janczary dzwonią, konie prychają, para bucha z ich rozdętych nozdrzy, przepocone derki na końskich grzbietach z lekka przesunięte w prawo, rzemienie uprzęży naprężone. Przed oświetlonym pochodniami kościołem przemarznięci chłopi rozstępują się z uszanowaniem. Piękna Rozalia zanurzona w bobrowym futrze wysiada z sań, spod rudej futrzanej czapy wymknął się jej niesforny kosmyk czarnych włosów. Lśnią jej rozalińskie oczy, a strzela nimi ostro, jakby polowała. Obok drepcze Zdzieduszycki. Drobnym kroczkiem podąża za żoną. Jest uważny – aby broń Boże, nie poślizgnąć się, by nie potknąć i boleśnie nie upaść na oblodzonym, przykościelnym placu. To wtedy właśnie, w tamtej krótkiej chwili, dostrzegła cię Jakubie dzika i namiętna Rozalia, dostrzegła cię na twoją zgubę. Dlaczego z bezkształtnej masy niedomytego chłopstwa wybrała właśnie ciebie? Kto to wie? Nikt! Bowiem niezbadane są boskie wyroki! Może byłeś najwyższy, najokazalszy, najprzystojniejszy? A może tylko podobny do tamtego, co się jej przyśnił nocą, gdy niespokojnie przewracała się z boku na bok ? Czy mam opisać udrękę skrywanej namiętności i szaleństwa postępującego za Jakubem krok po kroku? Słyszałeś, że Jakub od Ruszczyków dziedziczkę posuwa? Nasz Jakub? No, tak – Jakub! Nie może tak być! Choć dziedziczka piękna kobita. I młoda jeszcze. A czy dziedzic Zdzieduszycki wie? No skąd! Zabiłby gada! A może i wie!? Tylko udaje, że nie wie. A ty skąd to wiesz? No, wiem i tyle – słyszałem jak Michał Kubików w karczmie gadał. Za oborę nad ranem gdy sikać poszedł, Jakuba, co cichaczem ode dworu przemykał, widział. Może co ukraść chciał i tyle? No, nie – przecie nic nie niósł. Jakby by co kradł to by niósł przecie co? No, prawda niósł by. Ale co małego, może? No, może, ale pewnikiem nie. Walenty też gadał, że słyszał, albo co i sam widział, bo tego nie wiem, że młody Ruszczyk pode dwór nocą podchodzi. I że rów przełazi, bo mokry cały był. A że dziedziczka mu rada, to wiem, bom sam widział jak ślepiami strzygła. Tyle co Walenty gadał, to co usłyszał, albo i może co widział, bo tego to ja nie wiem.  Samo się to już tak jakoś toczyło, jak lawina jaka, jak śniegowa kula. Baby i chłopy gadały, chłopy i baby, i ksiądz proboszcz, i gospodyni księdza, i organista. I we wsi, i we dworze, i na plebani. Gadali i patrzyli. Patrzyli i gadali, albo i nic nie mówili. Spoglądali tylko jakoś tak inaczej. A potem odwracali głowy i szeptali coś pomiędzy sobą. No, niby nic, a jednak! Odsuwali się. Bo grzech to straszny. I wstyd dla całej wsi. Żeby tak z dziedziczką. I to we dworze. W łożu dziedzica. No, niechby nawet i w lesie, raz jakiś, nie więcej, przez okazję. W chwili zapomnienia. To też niedobrze. Ale jakoś inaczej. Można by zrozumieć, a niechby nawet i nie zrozumieć, to i tak jakby normalniej, bo bardziej po bożemu. Na łące, w zbożu, w zapomnieniu. Bo to przecie dziedziczka młoda, a i Jakub młody, wiadomo. Wyspowiadać by się trza zaraz, pokutę jaką odprawić. Dziedziczka by co na kościół dała, to dla wsi pożytek byłby jaki, a i ksiądz proboszcz by z tego co miał. Bóg przecie miłosierny – przebaczyłby, zrozumiał młodych, choć nie pochwalił. A tak, to nie! We dworze, w łożu dziedzica – tak to być nie może. To grzech śmiertelny! Oj, głupi ten Jakub, a dziedziczka suka.  Z wolna płynęły miesiące jakubowej rozpusty, cielesnego rozpasania nad wszelką miarę, długie miesiące jakubowego pożycia z własnym opętaniem. A ona, ta namiętna Rozalia, to teraz nawet gwałtem brać go chciała, aby całkiem był jej. Ode wsi odjąć go próbowała, ode chłopów i bab – sąsiadów jego.  

Aż przyszedł Jakub, a wysuszony był całkiem na wiór i przyczerniały, odtrącony przez wieś i swoich, przyszedł w czas żniw na jasną od kłosów polanę i tak oto rzekł: Dosyć tych świństw! Dość tych świństw z dziedziczką Rozalią Zdzieduszycką! Niech mi dobry Pan Bóg dopomoże!Wzniósł ręce do nieba, tak jakby drabinę do niebieskich wrót niczym do sąsieka przypierał i wsparty o przestworza odrodził się nam Jakub na nowo! Niebo przy tym pociemniało aby trochę. No, a potem, na spowiedzi świętej, to już sam z siebie księdzu dobrodziejowi trochę nazmyśliwał o tych wszystkich chórach angielskich i świętych procesyjach, o tych śpiewaniach niebieskich i takie tam różne. O Najsłodszej Panience też trochę zmyślił. Dobrodziej wypytał dokładnie, bardzo dokładnie i w złotej książeczce coś pozapisywał. A Jakub pięknie gadał, oj gadał pięknie. W końcu to grzech mniejszy niż z dziedziczką cielesne conocne obcowania. I tak odeszło Jakuba opętanie całkiem i na zawsze.

No, i dobrze. Tak mogło być. Może nawet nie dokładnie tak, ale podobnie. Ale mogło i nie być tak. Mógł dla przykładu koń Jakuba w głowę kopnąć. We wczesnej młodości, a może i w dziecięctwie nawet. Wieś dobrze przecie wiedziała, że od koniowego kopnięcia Jakub jak bies ślinę toczy, bełkoce bez sensu, a i chód ma kaczy, całkiem koślawy. Wieś wiedziała o tym, że Jakub opętany jest! Od kopnięcia. Albo mógł Jakub spaść z wozu, czy ze stogu siana. Mógł też oberwać widłami, jakimś dyszlem, czy sprzączką jaką, czy żerdzią. Ileż to niebezpiecznych narzędzi w chłopskim jest obejściu. O każde mógł się przecie Jakub uderzyć, o każde skaleczyć się mógł i rozum nadwerężyć. Wszystko, doprawdy wszystko, mogło się Jakubowi przydarzyć, wszystko więc mogło być przyczyną jego opętania. 

Jest rok 1646. Tolerancja konfederacji warszawskiej dawno poszła w zapomnienie. Szaleje kontrreformacja – czas zdarzeń niezwykłych – uzdrawiających wytrysków cudownych źródełek, płaczących obrazów, żywą krwią spływających krzyży. W cenie są relikwie. Mając jakiś drobny skrawek materii, świętą kosteczkę zaledwie, kilka włosków, choćby ząb złamany – jest się bezpiecznym. Wystarczy wynieść to przed kościół, gdzieś na zewnątrz, na powietrze, a zjawiska nadprzyrodzone dziać się już będą same z siebie. Jak chociażby w Przemyślu. 

W Roku P. 1657 w samym upale cieszkiego oblężenia miasta Przemyśla od Irzego Rakocego Transilwany xiążęcia wodza dzikiego narodu to jest tatarów którzy z różnych nacyi zgromadziwszy cięszko miasto y całą przyległość uciemiężali za wyniesieniem ciała S. Wincentego menczennika miasta tego osobliwego patrona w procesyi ku bramie wodney tak samym weirzeniem na S. Relikwie nieprzyjaciele iako iakiem piorunem przestraszeni byli y uciekać musieli – świadczy relacyą pod sumieniem zeznaną I.W.I.M. Ci Pana Andrzeja Maximiliana Pleszczowicz Fredra kasztelana lwowskiego y innych przytomnych na ten czas.

Krasnobród to nie Przemyśl, a i Jakub, nawet opętany, to przecież nie Święty Wincenty. Wszystko jest na miarę potrzeb i na miarę możliwości. Ostatecznie dziki Rakoczy maleńkiego Krasnobrodu oblegać przecież nie zamierzał. Cudowne uzdrowienie kopniętego przez konia Jakuba Ruszczyka z Krasnobrodu, potwierdzone przez zdziecinniałą staruszkę Rozalię z Łęckich Zdzieduszycką – fundatorkę kamiennej kolumienki – też miało swą moc. W pobliżu zaraz wytrysnęło źródełko, które potem niejednego uleczyło.